Dziś wyjątkowo będę miała dla Was aż dwa wpisy. Na razie zapraszam na nową włosową historię, a wieczorem (pewnie późnym) pojawią się jeszcze wyniki konkursu. Jestem mniej więcej w połowie czytania Waszych prac i jeszcze trochę mi z tym zejdzie, bo większość z Was bardzo się rozpisała i wybór jest naprawdę trudny :) Dla tych co się niecierpliwiły i pisały do mnie w komentarzach, mam dobrą wiadomość - będę miała dla Was nowy kod rabatowy do Lawendowej Szafy prawdopodobnie jutro :))
Moją Włosową Historię tworzę/tworzyłam w głowie już od dawna. Tak na prawdę, odkąd poznałam bloga Anwen i jej cykl wpisów "MWH" myślałam o tym, jak wyglądałaby, jak brzmiałaby Moja Włosowa Historia. Wiele takich historii już u Anwen przeczytałam i mam wrażenie, że moja wypadnie dosyć blado. Zaskakujące w tym cyklu postów jest to, jak autorki listów katowały niegdyś swoje włosy (palenie rozjaśniaczem, farbowanie złymi farbami, złe cięcia, dredy, prostownice), a jak ich włosy wyglądają obecnie. Takie historie obrazują realne zniszczenia włosów oraz realne możliwości ich naprawienia, zregenerowania, odnowienia. Takie historie robią wrażenie i są niesamowitą motywacją.
Niestety w moim przypadku takich dramatów nie ma. Nigdy o włosy specjalnie nie dbałam (w podstawówce myłam je nawet zwykłym mydłem), nie używałam odżywek, masek, myłam czym popadnie, nie myłam ich nawet regularnie (!), byłam zbuntowana i chodziłam czasami z przetłuszczem! To chyba jedyny dramat :). Nawet nie wiem czy czesałam włosy (!) - pamiętam, że od małego miałam uraz to czesania włosów. Nawet nie wiem czemu. Babcia robiła mi do szkoły kucyka, a ja po prostu krzyczałam. Jeżeli już dochodziło do czesania to zapewne używałam byle jakiej szczotki czy grzebienia, rwąc włosy niesamowicie. Tutaj wychodzi mój brak cierpliwości. Ale może zacznijmy historię od lat szczenięcych :).
Urodziłam się z włoskami trzema na krzyż. Podobno łysa nie byłam, ale patrząc na swoje zdjęcie z pierwszych urodzin zaczynam w to wątpić: