Dziś w MWH włosy, których struktura, przynajmniej na zdjęciach, bardzo przypomina mi moje własne :) Tak jak i Charlie borykam się z plątaniem i wiecznym oklapnięciem. Do tego moje włosy też zwykle robią co chcą w zależności od ich humoru i najlepiej wyglądają jak są wycieniowane właśnie. Jeżeli jesteście ciekawe jak wygląda historia włosów Charlie i jak o nie obecnie dba to zapraszam poniżej :)
Na wstępie chciałam powiedzieć, że uwielbienie do długich włosów zaszczepił we mnie tata. Metalowiec z krwi i kości, który wielokrotnie przechodził zapuszczanie i ścinanie włosów. To on wpoił mi, że najlepsze jest naturalne piękno a prawdziwa kobieta musi mieć długaśną kitę :)
Jako dziecię w wieku przedszkolnym byłam posiadaczką czupryny do pasa w kolorze pszenicy. W podstawówce, wbrew rodzicielowi, uparłam się, żeby ściąć włosy, które powoli ciemniały i przez cały okres podstawówki nosiłam włosy mniej więcej do ramion, z pancerną grzywką. Około szóstej klasy nastąpił w moim życiu bardzo nieprzyjemny moment: zaczęłam łysieć. Zrobiły mi się zakola, stopniowo wypadła cała grzywka a moje czoło kończyło się prawie na środku głowy. Wpędziłam rodzinę w panikę, zaczęły się wędrówki do lekarzy, ostatecznie nie stwierdzono, co spowodowało łysienie, ale najważniejsze, że włosy zaczęły odrastać przy wsparciu wcierek na sterydach (o zgrozo). Wszystko skończyło się dobrze, włosię odrosło równie bujne, niestety, wtedy nadszedł ten okres w życiu nastoletniej dziewczynki, w którym wygląd stał się baaardzo ważny, więc do zwykłego planu dnia doszło codzienne poranne mycie włosów i męczenie ich suszarką, oczywiście gorącym powietrzem. Nie, nie przechodziłam etapu farbowania i prostowania, ale jednak suszarka zrobiła swoje i w okresie licealnym, kiedy w końcu dotarło do mnie gadanie mojego taty i doceniłam piękno długich włosów, byłam posiadaczką gęstego, acz smętnego sianka dość znaczącej długości.
Oczywiście pielęgnacja polegała wyłącznie na myciu i suszeniu, czasemi sięgałam po jedwab, serum z Avonu, zakupiłam nawet ogromną odżywkę u fryzjera, która przepięknie pachniała, ale w sumie niewiele pomogła na ogólne przesuszenie i zniszczone końcówki. W końcu nastąpił taki moment, kiedy chęć zmian ogarnęła mnie totalnie i postanowiłam włosy ściąć. BARDZO. Zmiana była ogromna, mama mówiła, że będę żałować a fryzjerka dopytywała kilkakrotnie, czy jestem pewna. No nic, uparłam się i ścięłam.
Mama, jak to mama, miała absolutną rację, po dwóch tygodniach, mimo zadowolenia z fryzury, wpadłam w rozpacz i stwierdziłam, że nigdy więcej nie zetnę włosów. Od tej pory rosły sobie spokojnie swoim tempem, wciąż podniszczane suszarką.
Po roku zapuszczania, gdy włosy osiągnęły przyzwoitą długość, po definitywnym rzuceniu suszarki nadszedł jednak kryzysowy moment, w którym stwierdziłam, że tak długim kłaczkom nie wystarcza już samo mycie i przydałoby się zadbać o nie bardziej. Doszło do tego, że nie wychodziłam z domu w rozpuszczonych włosach, bo byłam z nich wiecznie niezadowolona. A przecież nie po to się hoduje, żeby nie korzystać :)
W końcu trafiłam na bloga Anwen, która stała się moim włosowym guru i od tej pory jest moim głównym źródłem inspiracji. Jako, że w przyszłości planuję być wiedźmą/zielarką, najbardziej przemówiła do mnie domowa pielęgnacja, więc w ruch poszły jajka, miód, zioła, oliwa. Stopniowo zaczęłam dokupować różne kosmetyki, wymieniać szampony na te łagodniejsze. Ach, jakże byłam szczęśliwa, gdy oczom mym ujawniły się pierwsze efekty! A jak krzywo patrzyła na mnie rodzina i mój osobisty samiec, gdy co chwila podkradałam w lodówki produkty spożywcze i kładłam je na głowę :D
W międzyczasie zaczęłam sięgać po szampony koloryzujące. Niestety, chęć bycia rudą wygrała z naturalnym pięknem, ale to głównie dlatego, że jestem blada i piegowata i od zawsze uważam, że powinnam być ruda :) Zaczęło się od Castinga, rudy wychodził czekoladowy, czekoladowy wychodził kasztanowy, aż w końcu mama, wysłana po szampon, zamiast Castinga, przyniosła rubinową czerwień z Palette. Kolor wyszedł fenomenalny, nie spierał się tak szybko jak Casting i nie na tak mdłe kolory, więc po ten szampon sięgnęłam przy ponownym farbowaniu, jednak z lekką obawą, naczytawszy się, że wielu osobom wypadają po nim włosy. Nie wiem, czy to siła sugestii czy fakt, ale odnoszę wrażenie, że wzmożone wypadanie dotknęło i mnie, nie wykluczam, że to przez zbyt mocne związywanie włosów, bo NIENAWIDZĘ, jak jakiś kosmyk się wymknie i łaskocze po twarzy. W każdym razie, postanowiłam sobie, że wrócę do naturalnego koloru włosów, bo przy okazji konieczność comiesięcznego farbowania doprowadza mnie do szału. Nie wiem, czy wytrwam przy swoim postanowieniu, bo odrosty są strasznie nieestetyczne, a jestem świadoma, że żaden szampon koloryzujący w naturalnym kolorze, nie przykryje rudości (za wszelkie pomysły na bezbolesny powrót do naturalnego koloru będę dozgonnie wdzięczna).
Mimo zadowalającego stanu włosów, wciąż borykam się z kilkoma problemami. Moje włosy plączą się niesamowicie, rozplątywanie kołtunów potrafi zajmować mi GODZINY i właściwie nowe tworzą się już przy czesaniu. Dodatkowo męczę się z wiecznym oklapnięciem, o ile na długości włosy są śliczne, to przy głowie smętnie opadają i można obciążyć je dosłownie wszystkim. Odkryłam za to, że moje włosy mają małą porowatość i dzięki temu nigdy nie były w przerażająco tragicznym stanie, że w sumie nie muszę się bardzo starać, żeby zachować je w dobrej kondycji i jednak trudno je zniszczyć. Miałam też okazję zaobserwować, jak bardzo woda wpływa na włosy. Jako, że mój samiec mieszka ponad 500 km ode mnie, średnio raz na dwa miesiące jeżdżę z jednego końca Polski na drugi. U samca woda jest bardzo miękka i delikatna, na początku włosomaniactwa to uwielbiałam, bo używając samego szamponu i odżywki, moje włosy były miękkie, lśniące i świetnie się układały. Wystarczył powrót do domu i jedna kąpiel w mojej ekstremalnie twardej wodzie, żeby włosy zrobiły się sztywne i sianowate. Teraz, kiedy osiągnęłam sensowną ich kondycję, wszystko jest wręcz odwrotnie: nie znoszę wody samcowatowego, bo włosy umyte wieczorem, potraktowane tylko szamponem, rano są przyklapnięte i przetłuszczone, z kolei w mojej twardej wodzie mają się świetnie i wyglądają idealnie.
Moja pielęgnacja:
Mycie: głównie szampon Babydream, czasem Barwa, Farmona (OBŁĘDNIE pachną), Ziaja, co wpadnie w ręce.
Odżywki d/s: Isana z babassu, Garnier z avocado i masłem karite, odżywka z Castinga
Odżywki b/s: Joanna zielona herbata i pokrzywa, Biovax dwufazowa w sprayu do włosów przetłuszczających się
Maski: aloesowa NaturVital, Alterra z aloesem i granatem
Jak widać, w kwestii kosmetyków drogeryjnych stosuję absolutny minimalizm.
Odżywki d/s: Isana z babassu, Garnier z avocado i masłem karite, odżywka z Castinga
Odżywki b/s: Joanna zielona herbata i pokrzywa, Biovax dwufazowa w sprayu do włosów przetłuszczających się
Maski: aloesowa NaturVital, Alterra z aloesem i granatem
Jak widać, w kwestii kosmetyków drogeryjnych stosuję absolutny minimalizm.
Z kosmetyków naturalnych:
Oleje: słonecznikowy, ze słodkich migdałów, kokosowy, winogronowy, arganowy, rycynowy, oliwa z oliwek,
Cała reszta: miód, jajka, jogurt naturalny, keratyna, panthenol, siemię lniane w każdej postaci, płukanki ziołowe z octem, sok z cytryny, piwo, drożdże, mąka ziemniaczana, mleko, olejki eteryczne. Wszystko mieszam w różnych proporcjach, do różnych celów.
Ze wszystkich wymienionych produktów, największymi hitami w moim przypadku są: olej słonecznikowy do olejowania, jogurt naturalny do masek i siemię lniane do mgiełki i płukanki. Dodatkowo od prawie roku (z przerwami) piję skrzyp i pokrzywę ze zbiorów własnych, mam za sobą jedną drożdżową akcję, która u mnie trwała około dwóch miesięcy, aktualnie znów staram się wrócić do drożdży, ponadto rozważam wycieniowanie, bo moja czupryna jest strasznie oporna na układanie, nie potrafię określić, czy mam włosy proste, czy lekko falowane, bo ogólnie robią co chcą, w zależności od humoru i w tym swoim nieokreśleniu średnio wyglądają ścięte na równo. Może po wycieniowaniu zdecydująsię bardziej falować i przestaną być aż tak oklapnięte :)
Pozdrawiam, Charlie.